Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ee, to nic! kości całe... Młodość swoje zrobi. Baliśmy się, czy krew z pana nie uszła... Nie mogliśmy się dotrzeźwić pana. Szelmy zbóje! Tanio ich się pan pozbył. Trzech stróżów i Serża zabili — pocieszał go buchalter.
— Serża?
— A tak, chciał bronić pana. Gdyby nam nie przyszło do głowy polewać ich wodą z sikawek, nie wiem, do czegoby doszło. Motłoch uliczny przyłączył się do nich! Strach, jak ci poganie boją się wody.
— A... Wań... żyje?
— Żyje. Będę musiał go wygnać. Szkoda, sprytny... Nie przyniósł nam pan szczęścia, panie Brzeski — wtrącił dyrektor.
— Serż... Serż — powtarzał ranny, zataczając oczyma.
— Uspokój się pan. Szkoda, żeśmy panu powiedzieli. Do licha, wrażliwe masz pan usposobienie. Śmiały jesteś, a taki słaby. Zapewne, że biedny chłopak, ale w Chinach myśmy do tego przyzwyczajeni. Za to pensję większą pobieramy. Matce Serża Chińczycy zapłacą grube odszkodowanie. Będzie miała staruszka spokojny kawałek chleba do samej śmierci. To pewna!... Od czegóż są posłowie i konsulowie, cała służba dyplomatyczna... — gadał buchalter.

XXIV.

Przyjechał konsul z Szan-chaju dla zbadania zaburzeń, a wicekról przysłał jednocześnie swego dao-taja i urzędników śledczych.
Wielu Chińczyków aresztowano, w ich liczbie i Wania. Brzeski zaopiekował się opuszczoną przez wszystkich rodziną swego starego nauczyciela, a jego samego nawet odwiedził w więzieniu. Ledwie poznał dumnego