Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chrześcijanin, a co najważniejsza, wcale w zaburzeniach nie brał udziału.
— Ba! Chińczycy podają go za głównego winowajcę, ponieważ z jego powodu wybuchły zaburzenia... Co się zaś tyczy winy, to bardzo wierzę, że większość ich istotnie jest niewinna. Winowajcy pewnie dawno uciekli. Gdzie ich szukać? Ładniebyśmy wyglądali, gdybyśmy czekali, aż ich złapią! Zresztą nie o to chodzi. Tu w Chinach inaczej się zapatrują na zbrodnię i karę. Tu chodzi przedewszystkim o uroczysty akt zemsty, o zobrazowanie sprawiedliwości. Bogaci przestępcy najmują tu za siebie zastępców i nikogo to nie gorszy. Chińczycy są zawsze i wszędzie komedjantami, krętaczami i jeszcze raz komedjantami. O znam ich! Mam z niemi już dwadzieścia lat do czynienia. Dusza Chińczyka to taka, panie, otchłań łgarstwa, okrucieństwa, zdrady i łotrostwa, że ktoby z europejską miarą chciał się tam zagłębić, zginąłby w labiryncie sprzeczności. Niema wyboru: należy albo wyrzec się z niemi stosunków, albo nie folgować im ani na jotę, ani na włos!
— Więc wyrzec się!... — szepnął Brzeski.
Konsul spojrzał nań zdumiony.
— To niech pan napisze do wuja, żeby zaczął od swojej fabryki. O co chodzi? Przecież ja tu mieszkam i trudzę się nie dla własnej przyjemności — odrzekł ostro.
Z wielkim zachodem udało się Wania ocalić. Dostał sto bambusów i kazano mu być obecnym przy egzekucji współwinowajców.
Wychudły, skatowany, opuszczony przez wszystkich, taką wzbudzał litość, że Brzeski przemógł wstręt i poszedł z nim na plac egzekucji, aby starego wesprzeć i pokrzepić.
O szarym świcie ruszyli od bramy więziennej na końcu