Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

Pomocnik konsula, obecny z urzędu przy egzekucji, podszedł do Brzeskiego.
— Pan pieszo? Chciałem panu ofiarować muła mego sługi. Taki pan blady...
Chłopak odwrócił się do niego plecami.
— O, tak! To nie należy do rzeczy przyjemnych. Był pan podobno przyjacielem Serża... Miałeś więc do pewnego stopnia satysfakcję.
— Ach, przestań pan!
— Na mnie to już nie działa, widzę coś dziesiątą...
Brzeski chwycił Wania pod rękę i odszedł pośpiesznie. W mieście najął dla niego i dla siebie dwa palankiny, gdyż czuł się za słabym, aby dojść do domu. Pragnął ciszy i samotności. Miał wstręt do ludzi i zarazem litował się nad niemi:
— I poco, poco to wszystko? — rozważał, wstrzymując rozsadzające piersi łkania.
A w mieście życie zwykłym biegło trybem. Kulisi, z wołaniem do jęków podobnym, znosili na przystań towary. Ze sklepów wyglądały przebiegłe twarze kupców, straganiarze zaczepiali przechodniów. Niebieski tłum ludzi zbity i wrzaskliwy przewalał się po ulicach. Obłoki kurzu wznosiły się wysoko i kołowały w promieniach słońca. — Szyldy sklepowe, znaki, złote napisy, rzeźbione frontony domów, polewane kolorowe dachy, tworzyły z obu stron szerokie, barwnie malowane wstęgi, podziurawione czarnemi wylotami wejść, okien i plamami cieniów. Roje ludzi żółtych, kosookich, odzianych w niebieskie i szare chałaty, — braci straceńców, — żartowały, śmiały się, wrzeszczały, klęły... Fale życia zawarły się nad zamordowanemi, a pamięć o nich pozostała jedynie w sercach ojców, matek, żon i osieroconych dzieci.