Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

zabrane dla zmylenia śladów. O, znam ich dobrze, kosookich djabłów!... Bez żartów radzę panu przenieść się do nas niezwłocznie, a o zniknięciu starego do czasu... milczeć!
Brzeski przyznał w duchu słuszność tych rozumowań, opartych na bezgranicznej nieufności do cudzoziemców, właściwej Chińczykom. W swych dalszych poszukiwaniach Wania starannie unikał napomykania o możliwości jego śmierci; lecz przebiegli krajowcy odrazu domyślili się, o co chodzi i sami zaczęli go rozpytywać:
— Co porabia wasz czcigodny Siań-szen?... Dawno już go nie widzieliśmy!...
— Niema go, wyjechał!
— Hu!... Wyjechał?... Iii!... Dokądże to on wyjechał w takie upały?! Wszak płomień z nieba pada!...
— Udał się w pielgrzymkę do... świętych miejsc.
— Do świętych miejsc!... Aj, aj!... Dziwna rzecz, że nikt go nie widział w zbornych miejscach pielgrzymów!... Czyżby poszedł samotnie?!... — kiwali głowami i udawali, że wierzą, ale po mieście rozeszły się głuche, tajemnicze plotki. Nawet Ma-czży wyraził pewnego razu powątpiewanie:
— Gdyby ojciec udał się na pielgrzymkę, toby zabrał z sobą wachlarz! — zauważył chłopak zupełnie słusznie i spojrzał wyczekująco na Brzeskiego. Ten spuścił oczy zmieszany. Nie umiał kłamać. Nie wierzył w pielgrzymkę starego; dawno już pochował go w myślach. Nawet Lień straciła nadzieję, nie wybiegała już na stuk furtki i w milczeniu patrzała łzawemi oczyma na wracającego z poszukiwań Brzeskiego.
Młodzieniec z rewolwerem w rękawie włóczył się dalej po rozmaitych wertepach, ale nie zdawał sobie wy-