raźnie sprawy, poco to robił. Zaprzestanie poszukiwań wydawało mu się poprostu okrucieństwem względem rodziny starego Siań-szena; to tosamo co powiedzieć: odszedł, porzucił was i nigdy nie wróci!
Tymczasem plotka robiła swoje. Brzeski zauważył, że sąsiedzi i znajomi Chińczycy jakoś dziwnie zachowują się i trzymają odeń zdaleka, że spotykani w ogrodzie klasztornym mnisi pośpiesznie uchodzą.
— Czas samemu uciekać!... Ale co zrobić z rodziną Wania?... Dokąd oni się podzieją?!
Brzeski wiedział, że według obyczajów chińskich kobieta może istnieć jedynie jako dodatek do mężczyzny w charakterze żony, matki albo siostry, że położenie porzuconych przezeń kobiet stanie się bardzo przykre, że wszyscy, co mieli jakąkolwiek złość do Wania, zaczną je krzywdzić, aby się zemścić. Ma-czży — mały — nie będzie w stanie ich obronić; nadomiar z Brzeskiego odejściem kobiety stracą jedyne źródło utrzymania. Ta trocha pieniędzy, którą mógł im dać, nie wystarczyłaby i na dwa miesiące. Prócz tego czuł, że Lień wierzy mu bezgranicznie, że uważa go za jakąś wyższą, dobrą istotę, która nietylko wybawi ich z wszelkiego nieszczęścia, obroni i ochroni, lecz nawet wróci im zaginionego ojca. Bolesnym byłoby dlań zawieść nadzieje dziewczyny, zwłóczył więc z dnia na dzień.
— Później, trochę później, gdy się wszystko wyjaśni!... Nie mogę przecież opuścić ich teraz!... — mówił sobie i odkładał stanowczą rozmowę.
Mieszkali więc razem jak dawniej w małym domku, w jarze klasztornego ogrodu, gdzie zieleń dzikiego wina, niby piana szmaragdowa, przelewała się przez mur ogrodzenia, gdzie w dole wśród omszonych głazów szemrał
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/228
Ta strona została uwierzytelniona.