Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

srebrny strumień, a w górze ponad dachem szumiały konary potężnych drzew wiekowych...
Nie wiedzieli, że w mieście i okolicy błąkają się potworne wieści, spotęgowane burzliwemi prądami, rozlewającemi się od obu stolic państwa po całym jego obszarze... Nie wiedzieli, że sąsiedzi źle sobie tłumaczą przyjaźń Brzeskiego do kobiet, że tysiące oczu śledziło nieprzychylnie każdy krok przebranego za Chińczyka cudzoziemca!...
— Udaje przyjaciela, aby poznać nas i łatwiej zgubić!
Młodzieniec nie domyślał się tego. On czuł tylko, że jest jedynym obrońcą i żywicielem osieroconej rodziny, jej rdzeniem i słońcem. Dostrzegał jedynie w pięknych oczach Lień niezgłębioną wdzięczność i wschodnią zaiste cześć, pokorę, wierność i przywiązanie...
— Nie, nie teraz!... Nie mogę!... Z czasem, gdy wszystko szczęśliwie się ułoży, gdy dużo zarobię pieniędzy, aby im dopomóc!... — powtarzał sobie i miał już jedną tylko troskę, jak o tym do matki napisać.
Wtym pewnej czarownej, wonnej nocy letniej, gdy zmęczony usnął przy otwartym oknie, obudziło go lekkie dotknięcie ciepłej ręki.
— Wstawaj, cudzoziemcze!... Zbudź się!... Oni przyszli!... Uciekaj!... Oto sznur... Spuść się po nim z dachu na tamtą stronę domu... Tam ich niema... W podwórzu pełno!... — szeptał nad nim głos cichy i drżący.
Brzeski myślał, że mu się przywidziało, że to sen. Nic w ciemnościach nie widział, ale po chwili poznał głos Lień. Jednocześnie pęk sznurów upadł mu na piersi. Zerwał się, odział szybko, nie zapalając ognia, chwycił rewolwer i dopadł okna. Na ciemnym podwórzu ruszały się ciemniejsze od nocy cienie i szemrały stłumione liczne