tów był wszystkich ściskać, nawet sługę, który mu miał pokazać, gdzie mieszkał fotograf.
Postanowił, że słudze da dziesiątkę. Ale nigdzie go nie dostrzegał. Z podwórka znikł nawet chłop w rudej siermiędze. Natomiast zjawiły się stada wróbli i białych gołębi. Wiatr łagodnie kołysał schnącą bieliznę, ptastwo ćwierkało i furkotało skrzydłami, płynące po niebie chmury odbijały się częściowo w kałużach błota, jak w kawałkach rozbitego na sztuki zwierciadła. Za sztachetami na ulicy dorożkarz spał zgarbiony na koźle.
„Jeszcze mi ukradną kuferek!“ — pomyślał Janek i pośpiesznie poszedł ku wyjściu.
Gdy nachylił się, aby się przemknąć między dwiema uroczyście zwisającemi koszulami, spotkał się oko w oko z mężczyzną w wojskowym mundurze, który zamierzał uczynić to samo. Brzeski cofnął się i zawahał. Oficer obejrzał go uważnie dobremi, siwemi oczyma.
— Pozwolę sobie utrudzić pana, gdy spytam, gdzie... — bąkał chłopak.
— Owszem! Służę panu...
— Jestem świeżo naznaczonym członkiem sasko-kobursko-gotajskiej ekspedycji i kazano mi odszukać fotografa... — wypalił z mocnym rumieńcem.
— Aha! Pewnie mam do czynienia z panem Janem Brzeskim, na którego czekaliśmy... Jestem też członkiem ekspedycji, doktorem — dodał z przyjaznym uśmiechem. — Więc pan już widział naczelnika?
— Byłem. Mam zostać pomocnikiem fotografa, a wiem o fotografji tyle tylko, ilem się nauczył z fizyki w gimnazjum... Kazano mi wprawić się... Ale czy zdążę? czy długo tu zabawimy?
Wesoły błysk przemknął po twarzy doktora.
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.