głosy; w górze nad wszystkim wiatr łomotał czarnemi konarami drzew, a wyżej jeszcze gęsto połyskiwały gwiazdy na granatowym niebie.
Brzeski wydostał się za okno i prześlizgnął niepostrzeżenie na dach wzdłuż cudacznej rzeźby górnej galeryjki. Wewnątrz domu męskie głosy spierały się z Lień. Dziewczyna dowodziła coś krzykliwym głosem, widocznie, aby zagłuszyć stuk jego kroków. Młodzieniec przywiązał sznur do rozwartej paszczy smoka, zdobiącej koniec rynny, i ostrożnie jął się spuszczać na dół. Nie zdążył dotknąć ziemi, gdy przeraźliwy wielogłosy krzyk wściekłości wstrząsnął powietrzem. Brzeski drgnął i zawahał się. Co to? Może męczą Lień albo jej matkę?... Czy nie lepiej wrócić z rewolwerem w ręku i rozpędzić tłuszczę niegodziwców!? Krzyk wszakże nie powtórzył się, lecz zamienił w głuchą zbiorową wrzawę, w której Brzeski z łatwością uchwycił oddzielne nawoływania:
— Uciekł!... Niema!... Prędzej!... Chwytaj!... Łapaj!... Uciekł!...
Młodzieniec skoczył jak jeleń w zarośla i stamtąd, biegnąc, obejrzał się na dom: okna pełne były światła, mnóstwo pochodni i latarni migotało na podwórzu oraz sunęło, rozpraszało się po ścieżkach parku.
Na szczęście Brzeski znał wybornie wszystkie drożyny i przejścia, każdy krzew, każde drzewo nie gorzej od swych prześladowców. Wyprzedził ich znacznie. Ale skoro wypadł na prowadzącą do miasta drogę, rychło zauważył na niej tu i owdzie podejrzane cienie. Aby więc uniknąć możliwej zasadzki i oszukać pościg, zawrócił w bok i pobiegł dookoła krawędzi klasztornego parku, a dalej plantacjami herbaty. Niziuchne kuliste krzewy herbaciane, posadzone równemi, długiemi rzędami, nie ukryłyby go
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.