chudli i postarzeli w ciągu tych krótkich chwil walki, jakby one trwały lata — Europejczycy upadli z wyczerpania na miejscu, gdzie kto stał: na podłogę lub krzesła i ławy. Bali się oddalić od okien, oczekując co chwila ponownego napadu.
— Wody!... Pić!... — wołali niektórzy ochryple.
Inni oglądali swe rany i obrażenia, z których broczyła kroplami krew.
Napad jednakże nie powtórzył się. Oblężeni przyszli do siebie, naprędce posilili się chlebem z wodą, postawili straż i usnęli twardym snem krzepiącym.
Brzeski, któremu wypadł los pilnowania w pierwszej kolei, wyjrzał przez okno.
Różowy brzask zorzy łagodnie rumienił błękitne niebo, białe, poobijane kulami i pociskami mury budowli fabrycznych, kałuże krwi na dziedzińcu, porozrzucane tu i owdzie części odzieży chińskiej oraz oręża. Dym dopalającego się ogniska ćmił co chwila zmiennemi, przykremi cieniami ten smutny obraz ruiny i zagłady. Przez wyłamaną bramę, której wierzeje zwieszały się, jak zgruchotane skrzydła ptaka, widać było w głębi blado-różową wstęgę rzeki. Cicho sunęły po niej dżonki w pogodną dal, zasnutą mgłą poranną...
Cały dzień Chińczycy nie dawali znaku życia.
Dopiero przed wieczorem zjawił się parlamentarz, wymachując zieloną gałęzią. Powiedział, że Fu Du-tun (naczelnik) miasta chciałby pomówić z zamorskiemi ludźmi i pyta, czy zechcą mu udzielić chwilę uwagi. Rozumie się, że oblężeni przystali natychmiast; wkrótce więc wszedł