podobne rzeczy, lecz przedewszystkim przemyśliwali wszyscy usilnie o sposobach ratunku.
— Gdyby jakkolwiek... dać znać do Szan-chaju!... Gdyby pan, panie Brzeski, odważył się, naprzykład... wyjść... jakkolwiek... niepostrzeżenie... — bąkał dyrektor. — Jedyna to dla nas nadzieja!... Pan umie tak dobrze po chińsku... Zna ich obyczaje, ruchy...
Brzeski nic nie odpowiedział.
Ogarnęła go nagła trwoga, nieprzezwyciężona odraza. Przecież Chińczycy, złapawszy jeńca, nie zabijają go odrazu, lecz męczą długo, boleśnie... skórę nieraz zdzierają pasami!... Przecież dyrektor wie o tym, a jednak żąda odeń takiego poświęcenia!... Chińczycy, schwytawszy go, napewno zechcą pomścić na nim śmierć tylu zabitych towarzyszy!... Jak będzie bronił się przed oskarżeniami? Co im odpowie? „Pocoście przyszli tu do nas? myśmy nie wzywali was!“ — przypomniał sobie wykrzyki powstańców. Czy w razie ujęcia będzie miał prawo zabijać ich nawet w swojej obronie? Przecież sam postawił się w obecnym fałszywym położeniu?!
Całą noc rozmyślał Brzeski nad temi pytaniami i gorące pragnienie znalezienia bezkrwawego ratunku dręczyło go jak zmora. Nad ranem wezwano go z kolei do kopania studni... Dłubiąc w ziemi przy świetle latarni, przypomniał sobie opowiadanie matki o ucieczce więźniów w 63 roku podziemnym przejściem, wykopanym przez nich pod murami i ogrodzeniem więzienia. Jeżeli uczynić to mogli pozbawieni wszystkiego więźniowie, rzecz prosta, że o wiele łatwiej mogą wykonać oni: posiadają potrzebne narzędzia: łopaty, kilofy, świdry ziemne, taczki... Nadomiar mają zupełną wolność ruchu — nikt ich nie
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/249
Ta strona została uwierzytelniona.