łowali teraz bardzo, że spalili drewniany ganeczek, lecz niewiadome, czy udałoby się im go zabrać? Czy Chińczycy nie wdarliby się po nim do ich fortecy?...
— Nie warto żałować, czego naprawić nie można!... Róbmy, co postanowione, a dalej... zobaczymy! pomyślimy!... — pouczał innych buchalter.
Bardzo się teraz krzątał i udawał, że to on pierwszy wpadł na pomysł tunelu, lecz mimo to przewodnictwo całej roboty oddano jednogłośnie Brzeskiemu i wszyscy słuchali go teraz bez szemrania i oporu.
Z początku szło przebijanie tunelu dość pomyślnie. Zbity grunt gliniasty dawał się łatwo wybijać. Pomimo to pracownicy bardzo się męczyli i szybko wyczerpywali. Korytarzyk musiał być mały, nizki i ciasny dla braku drzewa na podpory, a głównie dla zaoszczędzenia czasu i pracy. Konieczny był pośpiech, gdyż Chińczycy istotnie, zdawało się, zamierzyli sprowadzić armaty; równali i poprawiali gorączkowo drogę, sypali wały, reduty na poblizkiej górze, panującej nad fabryką i całą doliną.
Trzeba było w tunelu pracować na klęczkach, a często nawet leżący. Zepsute przez oddychanie, nieodświeżane wentylacją, zastałe powietrze wywoływało u kopaczy ciągłe zawroty głowy. Niekiedy z braku tlenu gasła świeczka. Wtedy kopacz szybko pociągał za sznur przywiązany do pasa, którego wolny koniec służył do wyciągania koszyków z ziemią. Czuwający nazewnątrz towarzysz dobywał go naówczas pośpiesznie, nieraz nawpół omdlałego. Musieli przekopać około piętnastu sążni. Każdy pracownik pod koniec swej zmiany miał wrażenie, że nigdy nie uda im się własnemi słabemi siłami dokonać tego ciężkiego zadania. Korytarz tymczasem wydłużał się stale. Trafiali też na nieprzewidziane wprost trudności.
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.