Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

Brzeski śmiało wszedł w znaną mu aleję, przebył mostek, przeskoczył mur umajony pianą bluszczową i głęboko wzruszony znalazł się na maluchnym podwórku z wazami kwiatów po rogach... Ile godzin spędził tutaj ongi na przyjacielskiej gawędzie z rodziną wspaniałego „Władcy Wrót Zachodnich“!... Jak zmieniło się wszystko od tego czasu?! Już nie wyjdzie nikt na jego spotkanie z wesołym żartem i życzliwym uśmiechem na ustach... A niech tam!... Niech się stanie, co ma się stać! Ale jak przedostać się do wnętrza domu?.. Byle się nie pomylić i trafić, gdzie należy! Może dom został wynajęty przez innych lokatorów albo zakwaterowali się w nim żołnierze?!... Może Lień jest z matką przy ojcu w obozie „bokserów“?!...
Brzeski wyjął z kieszeni maluchną elektryczną latarkę, rzucającą za pociśnięciem guziczka błękitnawe światło i gasnącą według woli w mgnieniu oka. Zręcznie przedostał się przy jej pomocy na werandę, zdjął obuwie, otworzył ledwie domknięte drzwi i wszedł do środka. Rozkład domu znał wybornie. Prześlizgnął się cichutko w głąb i znalazł się niezadługo w pokoju kobiecym. Nacisnął guziczek latarki, aby odszukać, gdzie śpi Lień. Stara Chań Wań poruszyła się niespokojnie na swym posłaniu, gdyż światło padło właśnie jej prosto w twarz. Na szczęście wypaliła przed snem porządną porcję opjum, którego nie żałowała sobie z radosnej okazji powrotu męża. Zato Lień przebudziła się natychmiast i usiadła zdziwiona blaskiem tajemniczego światełka.
Światełko natychmiast zgasło.
— Kto tu?! — spytała lękliwie.
— To ja, Lień... twój przyjaciel... nieszczęśliwy I!...
— Jak to?... Więc już umarłeś i przyszedłeś pożegnać