Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

że ty rychło możesz umrzeć... gdy odmówię ci pomocy... że z twej rozdartej piersi wyjmą twoje dobre serce!...
Dziewczyna schwyciła drżącą ręką Brzeskiego i, szepcząc jeszcze niezrozumiałe wyrazy, cała wstrząsana trwogą i wzruszeniem, powiodła go przez podwórko do parku, do tego jego końca, który przylegał do rzeki. Tam wskazała mu schowane w krzewach bambusowych czółenko.
Kiedy Brzeski świśnięciem wezwał towarzyszy, Chinka na króciuchną chwilkę objęła go i przycisnęła się doń lękliwie:
— Pamiętaj: na tamtej stronie są łodzie, dużo łodzi!... Trzymajcie się tamtego brzegu!... Tam spokojnie, tam nie spodziewają się was... Uciekajcie, uciekaj, szlachetny cudzoziemcze... uciekaj chyżo i wspominaj czasem biedną Lień, która nie zapomni ciebie.... nigdy... — powtarzała, trzęsąc się wciąż i kołysząc cała, niby trawka w podmuchach wichru.
Głęboko wzburzony Brzeski nachylił się i pocałował kilkakroć serdecznie jej usta wilgotne, zimne z boleści, jej mokre od łez policzki. Cicho szeptał jej pocieszenia...
— Dziękuję, dziękuję!... Będę kochał twój lud i wspominał...
Towarzysze jego gotowali się tymczasem do przeprawy, podzieliwszy się na trzy oddziały.
Na przeciwnym brzegu znaleźli z łatwością wielką łódź i kiedy z ostatnim oddziałem przypłynął Brzeski, ostrożnie popłynęli z prądem.
Cichutko, niepostrzeżeni przez nikogo, prześlizgnęli się koło fabryki, wciąż obleganej po dawnemu, obok miasta, mętnie rysującego się w dniejącym zmroku, obok szeregu śpiących na kotwicach wielkich dżonek...
Różowy świt zastał ich daleko wśród wodnego zwier-