Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

uprzejmie. — Musi pan zostać pomocnikiem fotografa, którego on nie potrzebuje...
— A skąd pan wie?
— Oho! tu wszystko rozbiega się lotem błyskawicy i nabiera echa niezwykłej potęgi. Niech kolega o tym pamięta!
Przedstawił go topografowi, olbrzymiemu, posępnemu mężczyźnie.
— Aha! Więc pan istnieje? A wyznam szczerze, myślałem, że pan jest mitem, którym tylko pozorowano wrodzoną nam bezczynność...
— To panowie istotnie czekali?
— Nie przesadzaj, Mikołaju! — złagodził doktór. — Wcaleśmy nie czekali, a przynajmniej nie z powodu pana...
— Rozumie się, nie z powodu pana... Muchy się na pana jeszcze nie goniły, a w każdym mieście mieliśmy zawsze tysiące przeszkód, aby czas tracić, zwłóczyć, korzystać z okazji, aby smacznie zjeść, dobrze wyspać się, wyleżeć po drodze... Rozkoszować się popularnością, przyjęciami, spotkaniami, paradnemi obiadami... Czyż to wszystko nie są rzeczy piękne, ponętne?... A więc znajdzie się zaraz na miejsce pana tysiące innych powodów. Nie darmo mamy taki długi tytuł: „Sa-sko-Ko-bur-sko-Go-taj-ska-han-dlo-wo-na-u-ko-wa...“ — nim człek do końca dojdzie, to się dobrze wysili... Poco mamy się śpieszyć, skoro nie dojedziemy dalej niż do Zajsanu?...
— A widzisz, jesteś niesprawiedliwy... bo i Małych powiedział mi, że ruszamy pojutrze...
— Chyba, że Małych powiedział! — mruknął zjadliwie olbrzym i wyciągnął się z papierosem w zębach na łóżku.
Doktór tymczasem zaparzył herbatę i zaczął dobrotliwie wypytywać gościa, co posiada i co zamierza kupić