kóz i rogatego bydła, gnanego do tegosamego miasta Chu-Czena, do którego dążyła ich karawana. Figury dzikich pasterzy, zaszytych w skóry baranie, z grubemi flintami na plecach i długiemi batami w ręku, wynurzyły się na krótko z białawych zimnych oparów, szeregi głów i grzbietów zwierzęcych, ubielonych szronem, zatamowały im drogę. Z trudnością przedarli się przez ten żałośnie porykujący, niespokojny tłum.
— Gdzież oni będą nocowali? — spytał się ze zdziwieniem Brzeski, rozglądając po nagich skałach.
— Niech się pan nie boi: Kirgiz jak sroka wszędzie miejsce znajdzie!... — odrzekł Aleksy, sługa doktora, wzięty z Zajsanu. — Niech pan uważa, zaraz będzie granica!
„Granica“ zawiodła oczekiwania Brzeskiego. Były to poprostu dwa kopce, usypane z kamieni u drogi, zwykłe mongolskie „obo“[1]. Stąd zaczynał się spadek. Zejście okazało się znacznie mozolniejszym od wejścia. Utrudniała je ślizgawica i wichura, która nagle zmieniła kierunek i dęła teraz w plecy podróżnych, spychała ich w przepaść, zasnutą skłębioną śnieżycą.
- ↑ Ofiarna kupa kamieni. „Obo“ znajdują się zwykle na górskich przełęczach, na rozdrożach, koło przepraw na rzekach i są uważane za własność opiekuńczego ducha tej miejscowości. Każdy przejezdny lub przechodzień rzuca cokolwiek na „obo“, choć kamyk, i w ten sposób „obo“ wciąż wzrasta.