obszernego, okrągłego jak dzwon namiotu. Aleksy klęczał pośrodku i rozpalał ogień z suchego nawozu. Podróżni skupili się dokoła tego słabego ognia i zwolna zwłóczyli z siebie wilgotną odzież i przemarzłe obuwie.
Wtym wpadł do jurty jakiś stary, wpół nagi Kałmuk zaczął z krzykiem ogień rozrzucać, popychać Aleksego zbierać do kosza paliwo.
— Aleksy, skąd wziąłeś kiziaku? — spytał surowo doktór, domyśliwszy się, o co chodzi.
— Tu leżał, na dworze...
— Pewnie jego!... Poczekaj, stary... zapłacimy, zapłacimy!...
Daremnie jednak powtarzali mu to we wszelkich znanych im językach. Dopiero, gdy mu dano srebrną monetę, umilkł, stał chwilkę, jakby zawstydzony, poczym obie ręce do piersi przycisnął, pochylił się, wyskoczył za drzwi i wrócił natychmiast z nowym koszem suchego kiziaku. Następnie przyniósł wiadro wody, kocieł miedziany i wogóle stał się bardzo uprzejmym.
— Ach, durniu, durniu!... — gniewał się Aleksy, spoglądając chmurnie na krajowca. — Myślał, że ja gwałtem wezmę, zadarmo... Niby to ja swoich panów nie znam... Pierwszy rok służę, czy co?!...
Dym, gwar, ciepło napełniły jurtę, zjawiła się gromada krajowców z podgolonemi łbami i pękami warkoczyków na czubach. Oglądali i ruszali wszystko bez ceremonji, szwargocząc i wybuchając raz w raz szalonym śmiechem. Doktór dobrodusznie znosił ich ciekawość, a zbyt natarczywych odsuwał łagodnie. Ale topograf wściekał się.
— Wypędzić ich precz! Co to za robota?! Do północy w drodze... a potym nocleg w pierwszej lepszej bu-