Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

dzie... Cóż to?... czy my nie mamy swoich namiotów? Tu ani notatek zrobić, ani zjeść po ludzku!... W miastach tośmy siedzieli bez potrzeby. Doprawdy, nie wiem, poco mię wzięli, skoro zamierzali włóczyć się po nocach. Ładną im mapę zrobię!... Po nocach!... Aha!... Ale, co tam mapa, co tam wszystko!... O sławę nam chodzi, o sławę, że tyle i tyle wiorst udało się nam przejść przez nieznane kraje... A co z tego?... Tfu!... Ale to ładnie brzmi: dziesięć tysięcy wiorst przez Mongolję i Chiny! Do djaska! Każdy koń umie to samo... Ambicja w nogach!... Mikita był, ale nic nie widział!... Niech djabli biorą ambicję! To prawda, że każdy baron ma swoją fantazję, że najlepiej na cudzej dorabiać się skórze!...
Brzeski patrzał nań ze zdziwieniem. Nigdy jeszcze nie widział go takim zaperzonym. Wtym topograf umilkł. Do namiotu wszedł Małych i wezwał Brzeskiego do naczelnika.
— Gdzież to kawaler był? — spytał go baron, wyjmując systematycznie z worka suchary i rozdając je obecnym.
— U doktora. Bardzo przeziąbłem... Tam ogień...
— Aha! Pan zziąbł!? Podróż do Chin nie jest romansem! — wyrzekł oschle Butberg i odwrócił się od chłopca.
Za jego przykładem poszli i inni.
Chłopiec, markotny, położył się spać w odległym kącie i przemarzł do kości.

IV.

O świcie obudził go dolatujący gwar licznych głosów. W namiocie nikt jeszcze się nie ruszał. Narzucił zwierzchnie ubranie i wyszedł z ręcznikiem przez ramię. Olśnił go mocny blask, bijący od świeżo spadłych śniegów. Zmrużył oczy i wdychał z chciwością ostre, rzeźwiące