powietrze stepowe. Gwar, umilkły z jego ukazaniem się, znów się wszczął po krótkiej przerwie.
Kirgizi w pasiastych watowanych chałatach, Kałmucy i Mongołowie w baranich kożuchach, wywróconych wełną nawierzch, w wysokich futrzanych „małahajkach“ na głowach, krzyczeli w niebogłosy, przytupując, przysiadając, wymachując porywczo rękami. Zdawało się, że zaraz bić się zaczną, tymczasem była to przyjacielska pogawędka. Towarzyszyły jej wybuchy wesołego śmiechu. Chwilami śmiech ogarniał naraz wszystkich; nawet ci, którzy stali daleko i znać nie mogli jego powodu, zwracali w tę stronę roześmiane twarze brunatne i szczerzyli zęby aż po czerwone dziąsła. Mięsiste ich policzki, kurcząc się, zakrywały zupełnie wązkie, jak szczeliny, oczy, tęgie postacie chyliły się i przysiadały, opierając dłonie na kolanach. Wkoło błękitne dymy snuły się cienkiemi pasmami ze stożkowatych kup gorącego kiziaczego popiołu, a każde ognisko obrzeżała dokoła ogromna, czarna plama zdeptanego śniegu i błota. Dzieci bose, półnagie lub całkiem nagie, śmigały chyłkiem wśród dorastających, wypatrując ciekawych zdarzeń, lub stały jak ptaki na jednej nodze, aby ogrzać drugą skurczoną pod siebie. Z otwartych namiotów wyglądały rumiane Mongołki, strojne w srebrne pierścienie, kolczyki i manele, w żółtych chustach jedwabnych na bujnych czarnych włosach. Poza tym wszystkim, aż po nieba błękity, słał się biały, równy, niepokalany step. Pstre konie i rude wielbłądy pasły się opodal, ogryzając wystające ponad śniegi trawy lub odgrzebując je kopytami. Dokoła nich