Gdzieniegdzie tylko plamiły ją czarne karle krzewy „saksaułu“, oraz żółte zarośla „czija“, którego wiotkich, wysokich badyli, zrzeszonych w znaczne szuwary, żadna zamieć nie zdoła ani zawiać, ani nawet pochylić.
Czarny wąż karawany wyciągnął się i popełznął przez ubielone stepy, gnąc się na falistościach i załamach gruntu, uprowadzając za sobą własne cienie, a zostawiając wątły szlak zbrukanych śniegów. Po drodze mijali nieliczne jurty samotne, zwykle wtulone w gęstwę wysokich traw stepowych. Obok brunatnej kopuły namiotu stał zawsze osiodłany koń, opodal leżały stosy przygotowanego na opał chróstu oraz kiziaku, w zaciszu klęczały wielbłądy, przeżuwając melancholijnie po raz setny stary swój pokarm. Cielęta i krowy dojne wysuwały głowy z trawiastej gęstwiny, gdzie stały w ukryciu, otoczone rzemiennym płotem.
Mongołowie, wywabieni brzękiem dzwonków karawanowych, wychodzili z namiotów i kucali u progu; we drzwiach ukazywały się kobiety brudne i wpół odziane,