skiego, bo inaczej nie zdążę. Czy zgoda, panie? — zwrócił się do młodzieńca.
— Ależ owszem, z radością! Taka nuda!
— O serca gołębie!... A jakże, zgodzi się!... Żebyście zaćmili swemi zbiorami Jego Mość Gocką!... Kochane niemowlęta! — szydził topograf. — A jakże!... Kroczcie, kroczcie, niewolnicy... zgodnie z „ruchem ogólnym“. Aby potym nasz łaskawy Pan mógł napisać: „Przeprowadziłem szczęśliwie ludzi i bydło przez pustynię, przez piaski i skały, tyle a tyle tysięcy wiorst i zdałem wszystko wraz z bagażem w całości do magazynów rządowych!“... A poco: Bóg to raczy wiedzieć!... Ale zato... bez kłopotu! — ciągnął zjadliwie.
Istotnie nietylko prośbę doktora spotkała ponownie odmowa, lecz i fotograf zaczął od tej pory zwracać pilną uwagę na nieobecność Brzeskiego.
— Panie Brzeski, niech pan uważa, żeby nie rozbili pudeł ze szkłami!
— Panie Brzeski, czy pan zapakował podstawkę?
— Panie Brzeski, niech pan dostanie z moich rzeczy zielony woreczek!
— Panie Brzeski, po przybyciu na nocleg, niech pan zaraz każe słać nam pościel, gdyż jutro duży przejazd i wyruszamy przed świtem. Sam pan również niech nigdzie nie odchodzi...
Brzeski chmurzył się, ale spełniał, co mu kazano, skoro jednak znalazł chwilkę wolnego czasu, zaraz kierował wierzchowca na koniec karawany.
— Niech doktór pozwoli. Potrzymam doktorowi konia! — mówił grzecznie, widząc, że ten sili się schwycić coś na ziemi, a zestraszony koń przeszkadza mu, szarpiąc go wtył gwałtownie za tręzlę.
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.