drzewa skupiały się w znaczniejsze zarośla i gaje; twarde trawy i trzciny stepowe znów zaczęły wznosić wysoko szeleszczące kity i tworzyć ogromne łany. W ich ukryciu zaczęły ukazywać się samotne namioty koczowników.
Droga coraz wyraźniej zaznaczała się wśród niezmierzonych obszarów. Wreszcie w dali, na błękicie nieba, opadającego za skraj ciemnego stepu, zarysował się, niby rząd perłowych obłoków, łańcuch gór śniegowych. Pod niemi w dole mignęła ciemna, mglista plama.
— Chu-czen! — krzyknęli wesoło przewodnicy. — Chu-czen!
Ciemne mury miasta występowały coraz wyraźniej na tle dalekich gór, wyrastały coraz wyżej, niby cielsko kamiennego potwora, dźwigającego się ociężale z żółtych piachów pustyni.
Nic nie wskazywało ukrytego poza murami życia, nic nie wystawało ponad zębate ich szczyty. Prosta, szeroka droga wbiegała wprost ze stepu pod olbrzymie sklepione wrota, nad któremi wznosiła się ciężka baszta z wywiniętemi rogami podwójnych dachów, i szeregiem strzelnic we dwa piętra.