runku pozbawiała jego podróż wszelkiego sensu, gdyż był to kierunek już znany i opisany wielekroć.
— Nazad wrócić?! Niech sobie z głowy wybiją!... Niech nam dadzą większy konwój... Niech nam dadzą szwadron, pułk... ile chcą... Ale nie potośmy przyszli, aby wracać!... — wybuchnął wreszcie.
— Rozumie się, panie baronie... Żadną miarą wracać nie możemy. Zresztą to wybieg... Ja ich znam... Nie chcą, nam pozwolić poznać nowej drogi — odezwał się gorąco i tym razem szczerze topograf. — Poprostu nie chcą dopuścić, abyśmy poznali nową drogę do Chin!
Baron poczerwieniał.
— Powiedz im, że mam pozwolenie od Bogdochana... od samego cesarza... Chuan-di...[1] — dodał po chińsku dla zwiększenia wrażenia.
Chińczycy dzielili się krótkiemi, wstrzemięźliwemi uwagami, przypatrując uważnie baronowi, podczas gdy ten ciężko, powolnie wnikając w istotę rzeczy, gniewał się coraz bardziej.
Zapomniał o wszelkiej przyzwoitości.
Grube żyły nabrzmiały mu na karku i czole i aby lepiej gromić Siuja, odwrócił się prawie tyłem do mandarynów, którzy, usłyszawszy tytuł Chuan-di, zamienili znaczące spojrzenia.
Siuj tak się przeraził, że słowa rzec nie mógł, oczy przymknął, głowę wtulił w ramiona i zmartwiał do reszty. Daremnie krzyczał nań baron:
— Powiedz im, powiedz... że nic z tego!
Tłumacz milczał jak zaklęty. Małych po chińsku mówić nie umiał.
- ↑ Tytuł cesarza chińskiego.