W towarzystwie policjantów, uzbrojonych w ogromne bambusy, ruszyli znowu przez błotniste ulice miasta. I znowu otoczyła ich gawiedź, podniecona poprzednim widowiskiem.
Ale niezrozumiałe manipulacje z aparatem, oraz osobistość fotografa, który krzyczał i wygrażał pięściami ciekawskim, zabiegającym zbyt blizko przed same szkła „tajemniczego smoka“, nie podobały się tłumowi. Brzeski też chmurno patrzał na otaczających.
— Jan-guj-tzy!... Jan-guj-tzy! — zaszumiało w dali.
Gdy fotograf schował głowę pod sukno, na chwilę umilkła wrzawa, rozległ się natomiast homeryczny, rozpasany śmiech. Mignęły w powietrzu łupiny, grudki ziemi i trafiły fotografa w nogę.
— Co to? co tam? Czyś to pan mię trącił? — krzyknął ten zmieszany.
Był blady i ręce mu drżały. Mimo to chciał skończyć zdjęcie i migawkę nacisnął.
Na lekki, nieznany trzask tłum cofnął się nerwowo, ale po chwili jął pchać naprzód z większą jeszcze siłą i rozhukaniem.
Policjanci tłukli niemiłosiernie kijami i własnemi warkoczami naprawo i nalewo.
— Jan-guj-tzy... Bu jao! Pstryk, bu jao! (Nie trzeba pstryk) — krzyczano wkoło i mlaskano językiem, naśladując dźwięk migawki. Teraz wydawali się oni Brzeskiemu dzikszemi i ordynarniejszemi od pastuchów mongolskich.
— Chodź pan!... chodź! — wołał fotograf.
— Na Boga, nie śpiesz się pan, bo gdy zauważą, że uciekamy, straszne będzie nieszczęście! — szeptał Brzeski, zwalniając kroku. — W gimnazjum, gdy nas napastowano na ulicy, zawsze cofaliśmy się krokiem!
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.