i zapraszał giestem do pokoju. Spokojna, trochę dumna twarz jego nie okazywała, że zauważył śmieszną, dopiero co rozegraną scenę.
Wszyscy, nie zdejmując kapeluszów, zasiedli w pokoju na nizkich, hebanowych taboretach, dokoła hebanowego stołu, zastawionego ciastami, owocami, konfiturami. Podano herbatę. Każdą filiżankę Ti-Dun brał do ręki i wznosił powyżej głowy, nim podał.
Rozmowa nie wiązała się, gdyż stropiony Siuj nie chciał nic więcej tłumaczyć ponad zdawkowe pytania o latach, o rodzicach, oraz uprzejme uwagi co do „niezwykle starczego wyglądu“[1] łaskawych gości. Baron wściekły robił mu ostre wymówki, groził nawet utratą miejsca, ale nic to nie pomogło i rozmowę o dalszej podróży trzeba było odłożyć ad calendas graecas.
Mandaryni drwiąco spoglądali na cudzoziemców, domyślając się ich kłopotu.
Baron wyrażał swe niezadowolenie ze wszystkiego: z Siuja, z Ti Duna, z przyjęcia... ze „wszystkich djabłów“...
— Poco było jeździć!!? Papiery mamy w porządku. Oni winni zwłoki. Złożyłem wizytę tylko przez wzgląd na was, panowie, żebyście potym nie powiedzieli, że nie słuchałem waszych rad i nie robiłem żadnych kroków do zgody... Ale właściwie zupełnie innego jestem zdania i odrazu mówiłem, że nic z tego nie będzie! Już ja wiem, jak ich należy traktować! — zwrócił się baron do doktora — żadnych ustępstw! Posłuchałem was, a teraz co: wstyd, poniżenie!...
— Ustępstw? Jakich ustępstw, kiedy oni zupełnie
- ↑ Chiński komplement.