tłumu, w pogodnym i czystym powietrzu, w łagodnych promieniach zlekka srebrnemi obłokami przymglonego słońca, pochód wyglądał wspaniale. Brzeskiemu wydało się, że powtarza lekcję z historji, że widzi jakiś ustęp z wieków średnich, lub jest świadkiem wjazdu lorda-mera do Londynu. Wtym zawołano nań z podwórza. Na stopniach, prowadzących do mieszkania, stał baron z członkami wyprawy. Ti Dun wysiadł i zaczął się szereg ukłonów i ceremonji. Potym wszyscy udali się do pokojów, gdzie już czekała ich zastawiona herbata. We drzwiach odbył się obowiązkowy na całym ucywilizowanym świecie, a zapożyczony w Chinach ceremonjał „wzdragania się“.
Dzięki większej rozmowności Siuja pogawędka weszła na ciekawsze tory. Ti Dun rozpytywał o „kraje północne“, o wynalazki, o koleje, o armaty i uzbrojenia... ale ani słowem nie napomknął o wyprawie barona.
— Powiedz mu... — krzyknął nareszcie do tłumacza rozjątrzony naczelnik — powiedz mu, że chcę wiedzieć, kiedy nas nareszcie wypuści! Albo niech wyśle natychmiast gońca z mym listem do Pekinu...
— Radzi jesteśmy gościom naszym i nie mamy zwyczaju skrócać ich pobytu. Nasz starszy brat, skoro zbrzydził sobie obecność naszą, może ukarać niedbałość nieumiejętnych swych sług natychmiastowym wyjazdem...
— Dobrze! Niech więc dostarczą przewodników...
— Tak, ale starszy brat posłucha rozsądnie naszej niemądrej rady i pójdzie drogą, którą wskażemy. Inną drogą my nie możemy puścić naszego drogiego gościa przez wzgląd na jego bezpieczeństwo i zdrowie. Rozbójnicy...
— Rozbójnicy grasują w całych Chinach! Niech nie
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.