urzędnikami Chu-czena, ani spróbować smacznych ciast, owoców, herbaty, jakiemi częstowali oni drogich gości w błękitnym namiocie, rozbitym o kilka wiorst na drodze „u progu pożegnania“.
Baron był zły, gdyż, zamiast obiecanych 50 ludzi konwoju, dostał tylko dziewięciu.
— Tam żołnierze niepotrzebni... Tam pustynia! — pocieszali go Chińczycy.
— To nie ma znaczenia! Obiecaliście, więc powinniście byli dotrzymać!... — odpowiadał im baron uparcie.
Chińczycy w milczeniu wysłuchali wymówek, ale radośnie napewno westchnęli, kiedy nareszcie karawana ruszyła dalej ku ginącemu w błękitach widnokręgowi. Pięciu żołnierzy razem z oficerem Tan Lo ruszyło na czele karawany, czterech jechało na końcu. Barwne chorągiewki ich lanc ożywiały cokolwiek długi szary różaniec jucznych mułów i wielbłądów. Doktór i topograf trzymali się uporczywie w tyle, lub na uboczu, unikając obłoków kurzawy, wzniesionej pochodem. — Brzeski wałęsał się wzdłuż karawany, z jawnym zresztą dążeniem być zawsze bliżej opozycji; baron ze świtą jechał przodem, a przed nim szli pieszo przewodnicy. Sodmun w żółtej, brudnej opończy jedwabnej i żółtej lamajskiej infule na głowie, patrzał wdal, przebierał różaniec i szeptał modlitwy; o pół kroku za nim maszerował Bage, przytrzymując rę-