koma rozłażące się łachmany swego mongolskiego kożucha. Tuż obok jechał Małych, znający doskonale język mongolski.
— Sodmunie, powiedz, co to za rzeczka?
— Sodmunie, co to za góry widać w oddali?
— Sodmunie, co to za wioska naprawo?
— Sodmunie, czy prędko staniemy na popasie?
Co chwila brzmiały zapytania. Za każdym razem lama przerywał pacierz i wołał:
— Bage!...
Potym zamieniał kilka wyrazów z bratem, który przeciągle odpowiadał, poczochawszy uprzednio podbródek dłonią.
— Ta rzeczka to jest rzeczka „Wzniosłego szczęścia!“ — tłumaczył wtedy lama.
— Te góry to są zwykłe chińskie góry!
— Na popasie staniemy, kiedy zechcemy...
— A wioski wcale niema!
— Jak to?... przecież widać!
— Niema! — odpowiadał tajemniczo Sodmun i brał znów do ręki różaniec.
Szeroka, stepowa droga, usłana niby kobiercem grubą warstwą kurzu, wiodła prosto jak z łuku strzelił brzegiem pustyni na południe i wschód. Szlak jej to ginął w rudych, sfalowanych w ogromne zaspy piachach, to przecinał żyzne łąki, gdzie w licznych, umyślnie kopanych kanałach srebrzyły się nici bieżącej wody. Po jednej stronie drogi, aż po nieba błękity, słał się ciemny step jałowy, po drugiej ciągnęły się, aż do stóp sinych gór, niwy, łąki, ogrody z siołami ukrytemi wśród drzew i samotnemi wesołemi fanzami. Tylko ludzi nigdzie widać nie było.
Z pustych pól wzłatały ze świegotem liczne skowronki,
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.