w dojrzałych, zwojłoczonych przez wiatry zbożach ćwierkały stada kuropatw, bażanty zrywały się nieraz wprost z pod kopyt koni; spłoszone zające długo zwykle biegły drogą przed karawaną i stawały słupka, nim domyśliły się, że trzeba schronić się w krzewach.
Dor miał niepowszednie używanie; zziajał się, zmęczył, ale nic nie złapał: był do łowów za tłusty. Zepsuł tylko i potarmosił kilka okazów, zabitych przez doktora, ku wielkiej tego rozpaczy.
Brak zupełny ludzi na drodze i pracowników w polu uderzył nareszcie i barona.
— Sodmunie, co to znaczy? Czy dziś święto jakie?
— Sodmun zaraz pokaże! — odrzekł lama krótko i kiwnął głową przed siebie.
Długi czas mijali sioła, które stały opodal od drogi, wreszcie jedno zaległo im wpoprzek gościniec. Wieczór zapadał; z tyłu za karawaną gasła purpurowa zorza, a przed nią wschodził jasny miesiąc nad białemi rzędami cichych domków wioskowych. Nigdzie błysku ognia ni ruchu, wszystko tam już spało napozór snem twardym.
Gdy wreszcie, stukając kopytami, jeźdźcy przebyli bramę glinianych wioskowych okopów, okropny widok ścisnął wszystkie serca. Jak okiem sięgnąć, leżały w księżycowej poświacie gruzy zburzonych domów. Opalone drzewa ogrodów zwieszały nad niemi bezlistne, zwęglone konary. W powietrzu unosiła się nieznośna woń starej spalenizny i zgniłego mięsa. Wśród cegieł i belek walały