się ohydne, odarte z ciała kościotrupy. Zdziczałe psy, spłoszone ich przybyciem, uciekły, wyszczerzając zęby, przysiadły na odległych rumowiskach i wyły przeciągle. Karawana w uroczystym milczeniu przeszła środkiem tej ludzkiej golgoty, nikt słowa nie rzekł, nie wydał okrzyku, tylko kopyta końskie głucho tętniły po ubitej drodze wioskowej i miarowo klekotały racice wielbłądów. Nawet Dor przycichł i tulił się pod nogi baronowego wierzchowca.
— Co to? — spytał wreszcie baron, gdy znaleźli się poza obrębem ruin.
— Wojna! — odrzekł spokojnie chiński oficer.
— Jan-żeń! (cudzoziemcy) — szepnął Sodmun. — Stąd przyszli! — pokazał na zachód — zawsze stamtąd przychodzą!
— Dunganie... — domyślił się baron, ale dokładnie dowiedzieć się nie mógł.
Przerażony Siuj nie chciał pytać się więcej, a na pytania Małycha lama krótko odpowiadał:
— Kto zabił, nie wiem!... Zabity nie powiedział!...
Zachmurzył się baron i kazał na noc straże postawić.
— Szy! — zgodził się natychmiast oficer.
Całą noc huczały miedziane „lo“, tłuczone wściekle przez czujne chińskie pikiety, a topograf przewracał się z boku na bok i klął brzydko:
— Do licha! Zawsze... austrjacki sztab gieneralny! Kogo straszą? Chyba tych biednych nieboszczyków! Pocieszam się tylko, że i sam Wielki Sas nie śpi!