Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

Baron istotnie nie spał; nazajutrz wstał gniewny i zaraz urządził, według słów topografa — „hecę“. Przedewszystkim polecił przewodnikom szukać postrzelonej wczoraj przez siebie antylopy i pochód do ich powrotu wstrzymał. Klęczały więc objuczone wielbłądy, zmrużywszy oczy i zaciąwszy boleśnie ruchliwe wargi; osiodłane konie dreptały niespokojnie na miejscu; mulnicy leżeli wyciągnięci na piasku obok swych zwierząt. Chińscy żołnierze wetknęli spisy w ziemię, siedli wiankiem dokoła, chroniąc ręce w szerokich rękawach przed chłodem poranku, i spoglądali obojętnie na cudzoziemców, na mulników, wielbłądów i szary step... Było im wszystko jedno, co robić każą: termin ich służby nieprędko się kończył.
Słońce wznosiło się coraz wyżej i oświecało coraz jaskrawiej tę małą, żywą oazę. Przed niemi leżał step popielaty, nagi, nieobeszły, poza niemi — opuszczone pola i straszne, milczące wsie spalone.
Nikt, nawet baron, nie patrzał w tamtą stronę, ale czuli wszyscy grozę i czekali z niecierpliwością powrotu przewodników.
Ci wrócili nareszcie, lecz, rozumie się, bez antylopy.
— Krew... wciąż sama krew, a zwierzęcia niema! — tłumaczył Małych ich opowiadanie.
— Jak to? Przecież trafiłem! — dziwił się baron.
Małych ruszył ramionami i pośpieszył zniknąć z przed oczu rozgniewanego naczelnika.
Karawana ruszyła i jednocześnie rozpoczęło się nieustanne poszukiwanie Dora:
— Dor! Pójdź tu do nogi!... Gdzie Dor?! — krzyczał gniewnie baron.
Małych co chwila galopował w różne strony, aby odszukać psa, spełnić albo odwołać sprzeczne rozkazy. Fo-