pożogę. Droga dawno znikła, zawiana wydmami. Konie i muły brnęły ociężale, grzęznąc po pęciny w głębokich piaskach; wielbłądy szeroko rozstawiały poduchy swych łap.
— Sodmunie! Zmrok już zapada!... Gdzież źródło?! — spytał wreszcie baron.
Lama wypuścił różaniec i zwrócił ku niemu wzrok zamglony.
— Źródło?... będzie!... Bage — krzyknął na brata i, rozmówiwszy się z nim, dodał spokojnie:
— Będzie!...
Rude cienie płaskich padołów zlały się na stepie w jednolite morze ciemności. Korowody gwiazd wolno wzlatały nad nim po potężnym łuku jasnego nieba. Pustynia chłonęła bez śladu nikłe głosy karawany.
Brzeskiemu, którego zmęczony koń pozostał daleko w tyle, wydało się, że przed nim w zmroku czołga się olbrzymi wąż. Kopyta zwierząt miarowo uderzały o sypkie piaski, niby zwijające się i rozwijające kręgi płazu. Nagle szmer ustał, natomiast dobiegły go dźwięki urywanych głosów, potym buchnął zmieszany gwar.
Wierzchowiec jego zarżał i żywiej iść począł; zdala odpowiedziało mu kilkakrotne rżenie.
— Aha! nareszcie źródło!... — pomyślał chłopak i chciwie szukał w ciemności iskier płonących ogni; doleciał go nawet zapach dymu, poczuł w spieczonych