ono już swój pierwotny, ostry charakter i zwolna zamieniało się w jakąś straszną, ołowianą niemoc. Myśl o ruchu przejmowała go trwogą, myśl o wodzie — drżeniem. Dziwił się, że Chińczycy i Mongołowie poruszają się jeszcze tak swobodnie. A przecież wszyscy otrzymywali równe porcje wody: codzień rano i wieczór po małej szklaneczce. Przerażało Brzeskiego przypuszczenie, że może stracić konia i być zmuszonym iść piechotą, jak krajowcy. Wciąż klepał wierzchowca po szyi i szeptał do niego wyrazy otuchy.
— Zaraz, zaraz, kosiu! Jeszcze trochę... Może za tym pagórkiem będzie woda zimna i czysta... Napijemy się, nalejemy w siebie pełno, dosyta, po chrapy!
Teraz nikt już nie przestrzegał porządku. Topograf szedł pieszo, prawie ostatni, szczędząc konia; nie przestał jednak oznaczać swych „rumbów“ na kratkowanym papierze. Ale szeroka twarz jego skurczyła się, postarzała, straciła zwykłą wesołość i uprzejmość.
— Cóż, młodzieńcze?... Żadnego posłuszeństwa, oraz żadnej wody i żadnego interesu, tylko pusty żołądek... Najlepiej pono ma się Dor, któremu Wielki Sas kazał wydawać ludzką porcję, aby się nie wściekł. Co za szkoda, że nie kąsamy!... — próbował żartować, mijając Brzeskiego.
Ten zostawał coraz bardziej w tyle wśród maruderów. Nie miał serca bić osłabłego konia. Wierzchowiec jadącego przed nim żołnierza padł w jego oczach i choć ten kopał go nogami, szturgał lancą i ciągnął za uzdę, już powstać nie chciał. Dopiero, gdy Chińczyk odciął mu ucho i odszedł za karawaną, dźwigając na plecach zdjęte z siodła juki, zwierzę zerwało się z rozpaczliwym
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.