jowcy łatwiej zwalczą niż my... Drobiazg to dla nich!... Gorzej, że zdychają konie, że rzucamy rzeczy i pakunki, że będziemy może zmuszeni pozbyć się nawet zbiorów naszych i notatek — to nie do poprawienia!... Źle!... O zgubie ekspedycji mówić przedwcześnie: pewny jestem, że pomęczymy się, pomęczymy i wypłyniemy, jak zawsze w takich okolicznościach... Nie należy jednak brnąć bez sensu, naoślep... O tym chciałem właśnie z baronem pomówić!...
— Poczekaj, lepiej ja to zrobię... Lękam się, że przy ogólnym rozdrażnieniu urządzisz tylko awanturę... — wstrzymał przyjaciela doktór i ruszył ku baronowi.
Wtym z czoła karawany dobiegł okrzyk:
— Jest! jest!
Bage stał na wzgórku i rękę przed siebie wyciągał.
Wkrótce zebrała się tam cała karawana, ale podróżnicy daremnie wytężali oczy: nic nie dostrzegali przed sobą prócz mierzchnącego stepu i chmurnego nieba.
— Mu!... drzewo!... — zaśpiewali nagle radośnie Chińczycy.
— Drzewo! — potwierdził Sodmun.
Ożywienie udzieliło się i zwierzętom; raźno kroczyły wielbłądy i konie ku płaskiej kotlince, w której po niejakim czasie nawet Brzeski zaczął dostrzegać jakiś punkcik ciemny. Było to drzewo, nie zielone wszakże, jak się okazało, lecz stare, wyschłe, zmurszałe.
Napróżno szukali w pobliżu wody. Zrozpaczeni wykopali głęboką studnię; znaleźli wprawdzie warstwę wilgotnego piasku, ale skoro głębiej poszli, wilgoć znikła i ukazał się tensam piasek suchy i twardy, jak zleżały popiół. Być może, iż źródło było już blizko... pod jedną z wydm, ogromnych, jak domy.
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.