nasłuchiwał, czy nie dolecą go poprzednie jęki, ale zamiast nich usłyszał senne majaczenie topografa:
— Kein Wasser!... aber kein Wasser!.. Dor, pójdź tu do nogi!...
Wtym znowu cicho, ledwie dosłyszalnie przeleciało rzężenie:
— Szuj!
Młodzieńcowi wydało się, że to on własnemi rękoma schwytał za gardło i dusi człowieka. Dobroduszna twarz Mongoła, wykrzywiona obłędem boleści, wypłynęła przed nim jak żywa. Nie mógł znieść jego spojrzenia i czuł, że nigdzie przed nim nie ujdzie, nie schowa się już nigdzie, że będzie szło za nim przez życie całe, jak straszny wyrzut. Porwał manjerkę, gdzie zostawił kilka łyków wody, i szukać począł uwięzionych.
Leżeli twarzą zwróceni ku ziemi, Bage usta miał pełne piasku i wydał mu się omdlałym. Sodmun ruszał się i jęczał. Szybko rozciął rzemienie nieprzytomnego pastucha, usta mu z piasku oczyścił i, włożywszy nóż w zęby, nalał trochę wody do gardła. Mongoł ruszył się, połknął, odetchnął głęboko, potym przysiadł, jakby zbudzony z twardego snu. Wtedy Brzeski zajął się Sodmunem. Rozwiązał go i podał mu manjerkę. Lama chciwie wysączył ją do dna, trzymał długo przy ustach i mlaskał jak małe dziecko. A gdy zwrócił ją, schwycił młodzieńca za rękę przyłożył ją sobie do czola.
— Bage!... — szepnął.
— Już... już... — odpowiedział równie cicho Brzeski.
Obejrzał się, ale pastucha nie znalazł na miejscu. Wtedy dopiero zaniepokoił się i powstał, ale Sodmun schwycił go za kolana.
— Nie! nie!... Bu! — powtarzał żałośnie po chińsku.
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.