Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/101

Ta strona została przepisana.

— O tak! — odpowiedział ten. — Z wodą to nic, ale da się czuć mocno na Kamie, kiedy popłyniemy pod wodę. Szczególniej, nie daj Boże, przy przeciwnym wietrze. Spóźnimy się co najmniej o dzień, albo i dwa...
— Nie poszczęściło się! Nie wiem, doprawdy, czy nie lepiej było zaczekać na następny parowiec.
— Ale gdzie zaś. Wprost do Permu rzadko chodzą parowce. W Kazaniu znowu przesiadać się, znowu szukać i czekać. Nigdy niewiadomo z temi statkami, kiedy przyjdą... Jest niby rozkład jazdy, ale tylko w przybliżeniu... Wodni ludzie tacy. Morze im po kolana!... Na wszystko patrzą zgóry... A tak, bądź co bądź, płyniemy, posuwamy się naprzód, ku celowi... I źle nam się nie dzieje: pogoda ładna, bufet dobrze zaopatrzony, na obiad obiecują zupę ze sterletów...
— To prawda. W dodatku niewiadomo, czy i następny statek nie zostałby opatrzony w taką barkę... Dużo ich teraz wywożą...
— Tak, rozmnożyła się zbrodnia na świecie. Rząd wiele ma teraz z tem trosk i kłopotu!
— I wydatków. A wszystko z lenistwa, z odrazy do pracy, z chciwości na cudzą własność!... W miastach mrowi się od bezrobotnych... Dziennie mu rubla za mało, woli cudze w mgnieniu oka ukraść!
— Socjaliści też ku temu prowadzą!... Jakie to mowy w Dumie Państwowej głoszą... Czytał pan?..