Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/105

Ta strona została przepisana.

wysoko stromemi urwiskami szaremi lub brunatnemi, oplątanemi na zrębach wieńcami pnączy dzikiego chmielu, jeżyny i głogu, uwieńczonych na szczytach kędzierzawemi gajami lub szczeciną ciemnych borów. Miejscami brzeg opadał na poziom szafiru wody i wrzynał się weń żółtemi ostrzami piaszczystych ławic. Ówdzie uchodził w obłoczną dal przestworami ukwieconych łąk, nad których falującemi trawami unosiły się roje gędźbiących ptaków.
Tu i tam bielały na wysokościach miasteczka, szarzały wioski a ponad niemi wznosiły się ku grzędom puszystych chmur baniaste kopuły cerkwi, złote, niebieskie, zielone...
Stada gołębi polatywały nad sadybami ludzkiemi, migocąc w słońcu białem podszyciem skrzydeł; różańce dzikich kaczek w milczącem skupieniu przeciągały od czasu do czasu z brzegu na brzeg, szukając żerowisk; ostrolote jaskółki przejmującym świegotem kreśliły w powietrzu liczne łuki i koła, jak rzucone z procy czarne kamyki; czajki, kwiląc żałośnie, wiły się nisko nad jasną wodą, po której płynęły gęsto płowe tratwy z budami flisaków i dymkami ich ognisk na końcach, ciemne, głęboko ponurzone galary, pstre łodzie, przebierające wiosłami niby żuki wodne nogami lub sunące cicho jak łabędzie żaglowce z wzdętemi płótniskami; wreszcie przelatały, burzące wodę i ryczące przeraźliwie, białe parowce...