Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/12

Ta strona została przepisana.

niec. Był to Józef Gawar. Wyrósł w więzieniu i zmężniał. Nie miał kajdan na nogach, lecz skuty był za rękę krótkiem zapięściem z idącym obok barczystym, brodatym złoczyńcą. Musiał więc machać z nim zgodnie ramieniem i krok do jego kroku stosować. Raz tylko spojrzeli sobie w oczy, gdy ich skuwano i od tej pory nie zamienili z sobą ani słowa, ani spojrzenia. Chłop szarpał wprawdzie od czasu do czasu za wspólne okowy i klął brzydko...
— Psia kość!... Licho nadało!... Skubenty... intalaganci... chodzić nie umiejom!
Lecz Gawar nie odpowiadał — chytrze biegające oczki i zwierzęca twarz sąsiada, odstręczające na nim sprawiły wrażenie; zresztą zbyt był wzruszony. Szeroko otwarte, pełne łez oczy wlepił w wylot ulicy, gdzie ciemne krawędzie domów odrzynały się na perłowo-pozłocistem niebie.
— Za ojczyznę... za ojczyznę... Nie ja jeden... Wszyscy tak... Cóż wielkiego?... „Okuty w powiciu...“ — powtarzał, tłumiąc dreszcz wewnętrzny. Nie mógł sobie jednak z nim poradzić — z tym dreszczem. — Wir życia, w jaki wpadł nagle z głębokiej ciszy swej celi więziennej; upajające potoki świeżego powietrza, od którego odwykła jego pierś zwątlała; ciepłe, wiosenne podmuchy, głaszczące mu twarz niby miękkie pieszczotliwe dłonie; znane zarysy murów; miłe perspektywy ulic, śmiejące się połyskiem wystawy sklepowe, spoglądające nań