Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/120

Ta strona została przepisana.

— „Nieludimo nasze morje“ — ryczał Łyzoń. Pomnitie, Lachi, Umańskuju riźniu!... Wże wam budę toże samoje!...
— Nie bój się Łyzoń, nie bój!... Nie wydamy prawosławnego ludu tym papistom... — upewniał Dobronrawow. — Zresztą Wojnart — dusza — człowiek: w nic nie wierzy! Chodź przyjacielu, wypij z nami kieliszeczek!...
Nikt już nie zwracał uwagi na te krzyki i hałasy. Wojnart spał dawno, otulony w swój płaszcz aresztancki.
Parowiec stał na przystani nie dwie godziny ale sześć i ruszył w drogę dopiero o świtaniu.
Znużeni — jedni nocnemi hałasami, drudzy pijatyką — więźniowie spali twardo, nie słysząc szmeru fal, nie czując nawrotów i wznowionego kołysania się statku. Parę ledwie z leżących na pryczach figur, przysiadło na chwilę, spojrzało w blade ślepia luminatorów i z szeptem:
— Płyniemy!... Jeszcze wcześnie!... — upadło na swe miejsca obok śpiących towarzyszy i kurcząc się od chłodu, naciągało na ramiona krótkie poły służących im za kołdry szyneli.
Jeden Gawar już nie usnął i podniósł się, pobudzany tajną myślą, że mu znowu uda się zobaczyć piękną nieznajomą, której nie widział cały ten czas i która nie ukazywała się wcale wśród spacerujących na pokładzie kobiet. Nie śmiał o nią się pytać, ale myśleć nie przestawał.
Cichutko ubrał się i na palcach wysunął na pokład. Zaledwie wszakże wytknął głowę z kon-