Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/122

Ta strona została przepisana.

krok naprzód i znalazł się przed nieznajomą, która nagle zwróciła się cała ku niemu. Krew uderzyła mu do głowy i opuścił oczy. Gdy je podniósł, dostrzegł przedewszystkiem wynurzającego się zboku Wojnarta, który zrobił głęboki ukłon w stronę nieznajomej. Ta odpowiedziała mu lekkiem skinieniem i zwróciła się ku wyjściu.
Gawarowi wydało się, że blada jej twarz zapłoniła się również, jednostajnym bladym rumieńcem.
— Co pan tu robi?... Poco się pan chowa?... — spytał Wojnart, spoglądając na chłopca z pewnem zaciekawieniem.
— Nie... tylko... wyszedłem przyjrzeć się... wschodowi słońca... ale ta pani...
...Ona zdaje się... nie lubi... się spotykać...
— A tak: unika ludzi!
— Dlaczego?...
— O, to bardzo smutna historja! Męża jej powiesili, rannego w walce z żandarmami, gdy jeszcze nie mógł wstawać o własnej sile z pościeli; więc ponieśli go z łóżkiem pod szubienicę... Jej pozwolono towarzyszyć... Wyrwano go stryczkiem nieledwie z jej objęć... Okropne, okropne!...
— Wyrwano stryczkiem z jej objęć!... — powtórzył Gawar zbielałemi ustami.
— Tak chłopcze, trzeba pracować nad tem, żeby takie rzeczy znikły z tego świata, żeby się już nigdy, nigdy nie powtórzyły...