Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/127

Ta strona została przepisana.

Przejmujące zimno i wilgoć spędziły z pokładu najzagorzalszych zwolenników świeżego powietrza — „wietrzników“ jak ich nazywał Wujcio.
W kąciku opustoszałego „kurnika“ tuliła się jedynie przedzielona siatką parka narzeczonych: czarna Marusia z bladym statystykiem, Awdiejenką.
Reszta kryła się po kajutach. Wszyscy byli źli, swarliwi, znudzeni. Wujcio z Dobronrawowym i towarzyszami cierpieli „na pochmielije“. Nawet „książkojady“ nie zdradzali wśród ciągłego kołysania się statku zapału do czytania.
Nastała chwila najodpowiedniejsza na sąd.
To też Butterbrot dawno już kręcił się koło „Czarnoksiężników“ inaczej „Sinhedrjonu“, jak przezwał żartobliwie Wujcio kilku leciwych więźniów, wiecznie pogrążonych w czytaniu gazet, książek oraz poważnych dyskusjach.
Pogadał przedewszystkiem cichutko i nauboczu ze współwyznawcą Odesskim, szczupłym niewysokim adwokatem z Kijowa, którego krzykliwy głos i gwałtowne ruchy musiał w czasie rozmowy kilkakroć poskramiać.
— Pss!... Uspokój się pan! Czego pan tak krzyczysz?... Nie jestem głuchy, usłyszę. Właśnie chciałem z panem pogadać na osobności! Ale widzę, że tego nie można!
— Dlaczego nie można!? Owszem, bardzo proszę... Tylko, że to co pan opowiada jest takie oburzające!...