Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— To też my to wszystko oddamy pod sąd publiczny. Ale nie możemy zaraz od tego zacząć, bo to nie ma żadnego związku i sensu z naszą podróżą, zrozum pani... Musimy zacząć od tego, co jest aktualne, co było wczoraj!
— Zgoda, zupełnie wystarcza! Wy o tem mówcie, a ja już będę umiał wstawać, co trzeba!.. To moja rzecz!... Już ja im wszystko wypowiem, wszystko!... Będą zadowoleni! Si git!... — szepnął Żyd, głaszcząc krogulczy nos.
Mlasnął mięsistemi wargami i przymknął grube, czerwone powieki nad wypukłemi orzechowemi oczami. Cienkie czarne brwi, zakreślone wielkiemi lukami na dość szerokiem, żółtem jak kość słoniowa czole, w połączeniu z drobną postacią nadawały mu pozór małego puhacza.
Od niego udał się Butterbrot do Lwowa, uznanego przywódcy „bolszewików“, tęgiego, krępego, jakby z dębowego pnia wyciosanego mężczyzny. Właśnie czytał, leżąc nawznak na pryczy; nie ruszył się, oczu nie oderwał od książki, gdy Butterbrot poufale wyciągnął się obok niego, dopiero gdy ten dotknął jego ręki i szepnął prawie do ucha:
— Stiepan Iwanowicz!...
Zwrócił na mówiącego stalowe zimne oczy:
— Co?
— Chcemy zwołać zebranie...
— No?
— Czy będzie pan przemawiał?
— Nie wiem. To zależy...