Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/13

Ta strona została przepisana.

życzliwie szeregami okien — zdawały się wzywać go wielkim głosem, wołać napowrót, do siebie... Każdy krok rwał w nim jakieś nici, darł jakieś włókna, wrośnięte w samo serce. Zamglona bólem myśl daremnie błąkała się wśród cudnych strof ukochanych poetów, szukając wyrazu... Nawet one wydawały mu się w tej godzinie żywego cierpienia martwemi dźwiękami.
— Stój, psia mać!... Pijanyś!.... Czy co?... Dokąd liziesz? Nie widzisz z kim idziesz? że z człowiekiem idziesz!?.. — ryknął nań brodacz i szarpnął go tak mocno za rękę, że Gawar aż się wtył cofnął. Ocknął się.
— Przepraszam, ale proszę nie szarpać za bardzo... bo i ja też mogę...
— On też może?! A juści! Wypior!... — rozległ się śmiech zboku.
— Nu, nu!... Spokojnie tam! — krzyknął na kłócących się żołnierz konwoju.
Drogę im przeciął dudniący i rozdzwoniony czerwono-żółty tramwaj. Zatrzymali się na chwilkę w wirze furkocących, mijających się i krzyżujących pojazdów, między któremi migali gęsto cykliści, świegocąc dzwonkami, błyskając obręczami kół, podobni do nisko nad ziemią lecących owadów.
Dokoła więziennej gromadki natychmiast poczęło się tworzyć zbiegowisko. Podskoczyli ku nim chłopcy z gazetami, terminatorzy i posługacze sklepowi, niosący pakunki; przypatry-