miejskich ulic. Płowy, jak stary gobelin, Zamek Królewski patrzał z oddala na mknący mimo niego ruch szeregiem zmartwiałych od wieków okien, a złotemi wskazówkami czarnego zegara na przysadzistej wieży wskazywał czas, który dawno już minął...
Ruszyli dalej. Z poza wysokiego Zamkowego tarasu, z poza opadających na dół dachów i murów budowli, z poza kamiennych balustrad i arkad wiaduktu wysrebrzała się w padole szeroka wstęga Wisły, niosąc na lustrzanych smugach drżące odbicia obeliskowych wież świętego Florjana, czarnej koronki Żelaznego mostu oraz bladej mgły wczesnej, wiosennej zieleni Praskiego parku.
Świeżym, miłym podmuchem wiało stamtąd od dalekich lasów, z pod szeroko otwartego nieba pełnego płowych, skłębionych chmur o ciepłym połysku i złotych obrzeżach słonecznych.
Gawar przywarł obeschłemi nagle z łez oczami do tego znanego widoku i pił zeń słodką truciznę napełniającą serce jego ponownem drżeniem.
— Ucieknę!... — przestrzeliło go ostro błyskawiczne postanowienie. — Ucieknę... wrócę!...
— Ucieknę!... — powtórzył sobie już spokojniej, a myśl, że tam gdzieś w rąbkach swoich łachmanów niesie ukryty przed oczami nadzorców Regulamin Musztry, napełniła go błogą radością.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/15
Ta strona została przepisana.