mieli możności dobrze się sobie przyjrzeć. Oględziny przez okno więzienne w czasie spaceru lub przez szparkę we drzwiach w chwili przejścia przez korytarz pozostawiały zbyt mgliste wspomnienia. Postanowił mimo to poszukać ich.
— Czy niema tu czasem politycznych? — spytał jakiegoś draba w więziennym chałacie, stojącego nieruchomo pod ścianą.
— Jak pon mówi?... Politycni?... Nie znom... nie słysałem. Jo nie tutejsy... — odburknął, nie zmieniając pozycji.
— A co pan chce od politycznych?... Pan skąd?... Jak się pan nazywa?... Pan sam też polityczny?... Czego panu trzeba?... Może ja panu mogę co zrobić?... — zwrócił się do niego, zatrzymując w przejściu, czarniawy kudłaty żydek.
Gawar nie odpowiadał, mierząc nieufnem spojrzeniem brudną twarz i biegające oczki pośrednika.
— Nu, nie mówi pan, to niech pan nie mówi! To i ja nic nie powiem... A może ja sam jestem polityczny... No, co jest?... Co pan tak patrzy?... Teraz polityczni różni bywają... O wa! Ja widziałem takich politycznych, co czytać nie umieją... Ja panu prawdę powiem: widzi pan tego pana tam w kącie, to on jest polis tyczny... Niech pan do niego idzie!...
Odszedł, kiwając głową i kryjąc uśmiech w rozczochranej brodzie.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/18
Ta strona została przepisana.