Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/185

Ta strona została przepisana.

— Acha!... — odrzekł ten. — Wybornie, ale nic nie rozumiem. Coś powiedział? Hę? Powtórz po rusku albo po polsku. Niech cię Bóg kocha!
— Więc poco gadasz francuskie wyrazy?
— W seminarjum uczono nas po francusku jedynie przysłówków... Więc dlatego mówię: parfaitement! Zrozumiano!
— A, ot i Sierebriakow!... Chodźcie panowie! Tam już na nas czekają!... — przerwał im podejrzliwie rozmowę nadzorca.
Istotnie przed ciemnym, ale dużym sklepem, zajmującym kilka okien pod arkadami Gościnnego Dworu, stał łysawy, starszy już subjekt, uśmiechał się i kłaniał uprzejmie w ich stronę.
— Ach! Wasyli Ferapontowicz, dawnośmy się nie widzieli!... Jakże zdrowie? Aleksandra Tymofeicza niema, ale zaraz będzie, posłałem po niego, jak tylko panów spostrzegłem.
— To to!... Prowadzę wam aż dwóch starostów: jeden od sądowych, a drugi od administracyjnych... Polityczni... Poczęstowaćby należało, mówią, że nic nie jedli — szepnął nadzorca, nachylając się do ucha subjekta.
— Możeby odrazu do mieszkania Aleksandra Tymofeicza, co?
— Ależ nie!... Przedtem my coś nie coś wybierzemy!... — wstawił Wojnart i wszedł, nie czekając na odpowiedź, do sklepu.
Dobronrawow, nie śpiesząc się, podążył za nim, pociągając za sobą nadzorcę, żołnierzy i subjekta.