Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/19

Ta strona została przepisana.

Gawar spojrzał we wskazanym kierunku, ale wcale się tam nie spieszył, gdyż stojący tam osobnik, wysoki, rudy, piegowaty Żyd w żółtoczarnym, kratkowanym kostjumie marynarkowym, wcale w nim nie wzbudzał zaufania. Opowiadał coś otaczającym go aresztantom, szeroko gestykulując kościstemi łapami i szczerząc żółte końskie zęby w zwierzęcym uśmiechu. Zielone oczki Żyda, błyskające przebiegle w beztrzęsych czerwonych powiekach, spotkały się;na krótką chwilkę ze spojrzeniem Gawara. Podniósł wysoko rude brwi, aż mu się ruszyły odstające uszy i wyraz wytężonego zamyślenia przepłynął mu po twarzy. Potem pośpiesznie zaczął się przepychać przez tłum ku młodzieńcowi.
— Panie Gawar, co pan tu robi?... Niech pian idzie, tu jest parę towarzyszów, razem będzie lepiej!... — wołał głośno już z oddala
Gawar daiemnie silił się przypomnieć sobie, czy widział kiedy tego człowieka.
— Towarzysz mnie nie zna, ale ja znam towarzysza, bo ja byłem wtedy w cyrkule, kiedy te łajdaki towarzysza biły, tylko ja nie mogłem nic pomóc towarzyszowi, bo ja byłem jeden i oni całkiemby mnie zabili, gdybym ja się zdradził... Nazywam się Finkelbaum; słyszał pan pewnie, ten... od... „Umstwiennawo raboczawo!...“
Mrugnął okiem i pociągnął Gawara za rękaw za sobą. Chłopak szedł z pewnem ociąga-