Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/196

Ta strona została przepisana.

książki, albo patrzyli z pozorną obojętnością na zielone zbocza gór, przesuwające się przed nimi. Miejscami rozmykały się szare skały i otwierały widok rozległy na głębokie doliny sino-błękitne od lasów, ze srebrnemi wstęgami rzek, wijących się na dnie, z jasnemi plamami łąk i pól na chyliznach, z szeregami chat wioskowych lub białemi płateczkami miasteczek, obok których dymiły się wysokie kominy hut i fabryk.
Gwar, hałas, śpiewy rosły w wagonach; gęstniały obłoki dymu tytuniowego, nie zdążając uchodzić przez otwarte okna.
Cudny, pogodny, purpurowy wieczór leciał nad ziemią z jasnego nieba. Wierzchołki gór gorzały jak stosy korali; dalekie lasy mierzchły, zmieniając swój szmaragd i siność na czerń i fiolet. Dalekie wody połyskiwały jak płynna miedź. Na przejrzystem jak morska toń niebie blado tliły się gwiazdy i blady sierp księżyca wyszedł ponad szczerbaty szczyt skalisty.
— Czy wy wiecie co to jest zachwyt, uniesienie, szał? Czy macie pojęcie o czemś potężnem, rozpierającem pierś do bólu, o sile przypinającej skrzydła do ramion, o myśli równającej nas z bóstwem!... Marny staje się wielkim i w proch padają przed nim wszelkie potęgi oparte na przyzwyczajeniu!... Twórcza moc, w jedną godzinę przeistaczająca światy całe, bo cóż jest potężniejszego nad wolną od pęt, nieskrępowaną niczem w swym locie duszę