— Napijecie się z nami i szlus! Już zapłacone!
— Jakie mogą być rachunki między „idejnymi“ ludźmi... Wszyscy za jedno cierpiemy... Tem więcej, że tu jeść nie destanie, aż jutro! — pocieszał go Finkelbaum, stawiając kubki i rozkładając cukier na oknie.
Wkrótce aresztant-posługacz przyniósł pękaty, emaljowany na niebiesko, imbryk, pełen gorącej wody. Zaparzono herbatę i poczęto się nią raczyć, pożyczywszy kubka dla Gawara od sąsiada. Wątorek poczęstował chłopca bub ką, którą ten przyjął z wdzięcznością, gdyż był bardzo głodny.
— Jedzcie, jedzcie, towarzyszu! — przyzwolił kiwnięciem głowy Finkelbaum. — Chcecie jajko na twardo, oto jest jajko na twardo.
Dziękuję, dziękuję!... Dosyć będę miał buk ki!... Nie chcę was objadać... Droga daleka!
— O tak, droga daleka, to też źle będzie bez pieniędzy.
— Mam pieniądze, ale w kantorze.
— He, he! — roześmiał się Żyd. — To jakby eh nie było... Ich nie wydadzą, aż na miejscu przeznaczenia. One ida przy papierach i niewiadomo jeszcze czy dojdą. Pieniądze z rąk tych „czynodrałów“ trudno wydostać... Tu za pieniądze uważa się to, co się ma na ręku...
— To też ja pisałem do rodziców! — bąknął, rumieniąc się, Gawar.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/21
Ta strona została przepisana.