partje polityczne... Pan własną wolą tego nie może zmienić... Będę się skarżył!...
Oficer wytrzeszczał coraz groźniej krwią nabiegłe oczy i ruszał rudemi wąsami.
— Żyd... pszoł... — wyplunął nareszcie.
— Jak pan śmie!... Co pan powiedział? Niech pan powtórzy!... Ja tego nie ścierpię, ja tego nie daruję!... Jestem starostą!... Pan obraża wszystkich politycznych!... To na zesłanie niema „granicy osiedlenia“, a na wszystko inne jest?!... Co to jest? To jest jawne nadużycie! — unosił się Butterbrot.
Oficer coraz mocniej ruszał wąsami.
— Pszoł!... — powtórzył głośniej i lewą rękę opuścił na rękojeść szabli.
Butterbrot zerknął na stojącego przy drzwiach podoficera, cofnął się i zawrócił do wyjścia.
— Tak płazem nie można tego puścić!... Popamiętacie... Niewiadomo, do czego dojdzie!... — mruczał, biegnąc przejściem z boku barki na pomost.
Za nim kroczył, nie śpiesząc się, podoficer z kluczem w ręku.
— Niech pan powie temu Dobronrawowi, żeby zaraz przychodził. Późno już, sklepy tylko patrzeć jak zamkną!... — mówił, wpuszczając go za kratę i zamykając furtkę.
Butterbrot nic nie odrzekł, ale zetknąwszy się na schodach ze wstępującym na górę Dobronrawowym, napadł nań gniewnie.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/233
Ta strona została przepisana.