Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/236

Ta strona została przepisana.

wiedział? — spytał flegmatycznie Dobronrarwow.
— Co on mi powiedział? On mi powiedział: pszoł!... On mi powiedział, że tu jest... granica „osiedlenia!“ On... on... on śmiał... mnie staroście... On cham, on grubjanin!...
— Wiadomo, że głupiec. Czy warto obrażać się na gbura? Samiście zawinili, żeście do niego poszli. Ostrzegałem. Trzeba, było zaczekać na mnie, jabym załatwił. Mówiłem, że jest antysemitą!... — dowodził Dobronrawow.
— A wy z nim pijecie?... — wtrącił Odesskij.
— Cóż że piję?... Kieliszek nie monstrancja... do niczego nie obowiązuje. Zachowywał się dotychczas przyzwoicie, nawet serdecznie! Myślałem, że jest sympatykiem „trudowików“. Nawet może nim jest, tylko... bez wychowania!... Skąd je ma mieć taki szczur garnizonowy?... Nie jest człowiekiem złym, upewniam was... Najlepszy dowód, że nam tyle pozwalał...
— Pozwalał?... Co nam pozwalał!?... Nic nam nie pozwalał... — przerwał Butterbrot.
— Nie chcemy za taką cenę... — ozwały się głosy.
— Zawsze to siepacz!...
— Jakieś nieporozumienie?!... Mówiłem, że jest antysemitą. Poco Butterbrot chodził?... Pozwólcie tylko, a pójdę i załagodzę i wszystko będzie jak należy... Może istotnie nie wolno nas puszczać więcej jak jednego... Zląkł się, miasto